Głód w Piotrkowie

Z cyklu: Reportaże "Wiadomości Literackich"

Leon Szereszewski

Głód w Piotrkowie

 

Już z daleka widać te domy. Drewniane, pomalowane na jakiś brudny brunatny kolor; może to zresztą resztki dawnej farby. Są i piętrowe z małemi poddaszami, pokrzywione, z wystającemi, zbutwiałemi belkami, z popękanym i sypiącym się tynkiem. Gdzieniegdzie domy murowane: wyskakują gwałtownie z otoczenia i niepokojąco wrzynają się w oczy: zdają się być pałacami wśród lepianek nędzarzy. Zabudowane ciasno, w odległości kilku metrów jeden od drugiego, zwarły się te domy, domki i lepianki, stłoczyły i przykleiły, niby wielkie, pokraczne gniazdo jaskółcze, do masywnych murów parkanu fabrycznego. Za parkanem cisza – martwe i nieruchome leżą masywne, ciężkie zabudowania, martwe sterczą kominy. To huta „Kara”.

Rozglądam się z niepokojem. Wiem przecież, że w tych domach mieszkają bezrobotni. Wiem też, że są bez pracy już od dwóch lat. I wiem, że spotkam tu głód.

Jest godzina pierwsza. Zwykły dzień roboczy. Wszędzie widać bezczynnie wałęsających się robotników. Niektórzy oparli się o odrzwia domów – aby wpatrywać się, z tępą melancholją, w zawieszone nad nimi martwe korony kominów fabrycznych. Kilku zdaje się drzemać -tak po prostu pod ścianami domów. Inni patrzą przed się jak gdyby w wyczekiwaniu czegoś co ma przyjść, co jednak nie przychodzi. A gdy podchodzę, gdy zjawiam się w polu ich widzenia, rozumiem od razu, że w ich oczach niema nadziei.

Kobiet nie widać. Dlatego do głowy wkrada się myśl, że to może kąt jakiegoś więzienia lub baraki zadżumionych jeńców? Widziałem już kiedyś coś podobnego. Trzeba przemocą oczy oderwać od wytartych łachmanów, trzeba pochwycić spojrzenie jakiejś zgięte; i wynędzniałej postaci i przełknąć błysk nienawiści, aby wrócić do rzeczywistości. Tak, to bezrobotni.

Znana historia. Podobno w Polsce buduje się mało domów. I mało szyb potrzeba do okien. Chybaby porozbijać te które są. Chociażby kamieniami. Byłaby robota dla bezrobotnych. Tymczasem szyb jest za dużo i niema co z niemi robić. Utworzono tedy KARTEL. Postanowiono kilka hut szklanych pozostawić przy życiu, resztę UNIERUCHOMIĆ, a właścicielom wypłacać ODSZKODOWANIE.

To początek całej historji. Dlatego w biały dzień kilkuset zdrowych mężczyzn wpatruje się w martwe korony kominów fabrycznych, dlatego w ich oczach niema nadziei.

W ten sposób odrazu wprowadzony zostaję w sedno sprawy.

Wiem już, gdzie się narodziła i skąd wypłynęła katastrofa. Poznaję teraz jej rozmiary. Jak suchy meldunek żołnierski brzmi wiadomość:

– W r. 1930 pracowało na „Karze” około SZEŚCIUSET robotników. Stopniowo zwolniono wszystkich. Z początku kryzys, potem kartel… Ostatnia redukcja objęła około trzystu pięćdziesięciu robotników.

Myślę o rzędach domów i domków – o tej zwartej masie siedzib i kryjówek ludzkich. Obliczam mieszkania, rodziny. Mój rozmówca wyprzedza mnie.

– Tak. Głoduje CZTERYSTA PIĘĆDZIESIĄT rodzin… A ludzi… ludzi… pewnie DWA TYSIĄCE.

– Dwa tysiące…

– Tylko na „Karze”. Bo tyleż pewnie głoduje na „Hortensji”. Razem…

Poznaję tedy rozmiary katastrofy…

Oczy mojego rozmówcy nagle zwilgotniały.

– Jak dawno? – pytam.

– Dwadzieścia miesięcy. Częściowo trzydzieści…

– Trzydzieści miesięcy bez pracy. Niespełna trzy lata.

– Tak.

„Trzeba przecież żyć – myślę. – Ale jak? Z czego?”

Jest to mężczyzna czterdziestokilkoletni. Patrzy teraz na mnie zimnym wzrokiem. Potem długo, bez słowa, przygląda się moim żółtym pantoflom.

– A więc jak?

– Rozmaicie… Jużby raczej kobiety powiedzieć mogły. I dzieci… Do nich to należy.

– Kobiety i dzieci! Cóż one mogą!

– Grzyby po lasach zbierają. Suche gałęzie. Latem i jagody… A nasi chłopcy… węgiel kradną.

– Aha.

Zrozumiałem teraz, dlaczego widziałem tak mało kobiet. Są one tutaj żywicielkami rodzin. A obecnie udały się właśnie na robotę.

Teraz mam już wielu rozmówców. Okrąża mnie kilkanaście wynędzniałych postaci. Popłynęła fala słów.

Nie przyszedłem tutaj ze słowami nadziei. Nie myślę też, aby widziano we mnie zbawcę. Nie sądzę, abym miał wzbudzić zaufanie. Po prostu, trzeba było mówić, trzeba było krzyczeć. Żeby przynajmniej wiedziano. Żeby ktoś obcy wiedział co się dzieję w małem mieście. W Piotrkowie. U robotników huty „Kara”. I dlatego jeszcze, że ktoś nareszcie chciał słuchać.

Rozjaśnia mi się w głowie. Nie, właściwie zamęt mam coraz większy. Bo zrozumiałem już, że właściciele unieruchomili hutę w celu otrzymania odszkodowania, że unieruchomienie huty jest interesem. Bo płaci za to organizacja – kartel. Oczywiście, rozumiem to. Ale… Chcę przecież wiedzieć jak żyje CZTERYSTA PIĘĆDZIESIĄT rodzin bez pracy. Chcę wiedzieć, jak i z czego żyje dwa tysiące ludzi. Po to tu przyszedłem.

Przecież nie z jagód i grzybów!

Pytanie to rzuciłem, chociaż wiedziałem jaka będzie odpowiedź. Po prostu żeby usłyszeć, żeby raz jeszcze i ostatecznie się przekonać.

– Wymówiono wam pracę dwadzieścia miesięcy temu?

– Tak.

– Ile płacono wam przez ten czas?

Nagła cisza. Spogląda teraz na mnie dwadzieścia par rozwścieczonych oczu. Potem ostry wybuch.

O, tak… Otrzymali na jesieni zeszłego roku po dwa centnary koksu. A poza tem… Obeszli się z nami jak z zużytym łachmanem. Byli teraz niepotrzebni. Bez wartości. Fabryka rentowała bez maszyn, bez ludzi. Duszą jej, jej motorem, mięśniami było – odszkodowanie.

O, tak… Po dwa centnary koksu… Belgijska Spółka Akcyjna nie zna zredukowanego robotnika. Zredukowany robotnik przestał być obiektem godnym zainteresowania czy uwagi. Może kiedyś, – gdy trzeba będzie uzyskać u rządu pożyczkę, – jak się już raz zdarzyło, robotnik będzie potrzebny. Wtedy delegacja robotników znów pojedzie do Warszawy. Ale jeszcze nie dzisiaj…

Teraz już nie umiałem uciszyć wzburzonych głosów. Rozlała się rzeka głębokich żalów i głębszej jeszcze nienawiści. Krzyczały puste żołądki. Przeklinano życie. Za przymusowe próżniactwo i powolne konanie – ich – i żon – i dzieci.

Od dwudziestu miesięcy – częściowo od trzydziestu – robotnicy „Kary” są bez pracy. Od dwóch, od trzech lat pukają do drzwi rozmaitych biur i urzędów, wysiadują w przedpokojach, wybierają i wysyłają delegacje – w poszukiwaniu pracy i chleba.

Poszukiwanie pracy… Przynoszą swój hart, swoją twardość i nieugiętość i odwagę imania się najcięższej pracy. Wypróbowali siebie i wyrobili w ciągu długich lat przy piecach i wannach roztopionego szkła, transponując oddech swój, swoje tchnienie na szyby okienne. Nazywają się przecież wydmuchiwaczami. Są specjalistami, majstrami; pracowali w hutnictwie po trzydzieści, czterdzieści lat – z początku jako chłopcy do pomocy, jako paclarze, świnglarze, potem, już przy wannie, jako kulkarze-bislarze. I tak stopniowo do majstrów. A teraz szukają pracy – byle jakiej.

Część ich – ta szczęśliwsza, ta, która mogła wylegitymować się liczniejszą rodziną, większą ilością pustych żołądków, – znalazła pracę przy robotach publicznych. Tylko część, bo fundusze są ograniczone… Ci szczęśliwi – a jest ich w chwili obecnej wśród majstrów „Kary” dwudziestu – pracują trzy dni w tygodniu, zarabiając jedenaście złotych z groszami tygodniowo.

Inni otrzymują zasiłki doraźne. Piętnaście złotych MIESIĘCZNIE dla rodziny składającej się z trzech osób. Pięćdziesiąt groszy dziennie dla trzech osób. Po siedemnaście groszy na osobę.

Inni wreszcie – wśród nich kawalerowie – nie otrzymują zasiłków doraźnych. Rozporządzenia województwa regulują tę sprawę dobitnie i radykalnie. Nawet robotnik, który ma rodzinę, traci prawo do zasiłku doraźnego po zdobyciu jakiejkolwiek pracy i nie odzyskuje już z powrotem zasiłku, choćby pracę utracił. Bo fundusze są ograniczone…

A więc to tak… Robotnicy huty „Kara” pukają do drzwi rozmaitych biur i urzędów, wysiadują w przedpokojach, wybierają i wysyłają delegacje – w poszukiwaniu pracy i chleba. W odpowiedzi odmawia się im zasiłku w wysokości siedemnastu groszy dziennie na osobę…

Bo fundusze są ograniczone…

Coraz natarczywiej, coraz bezwzględniej narzuca się pytanie: jak? z czego? Jak, z czego, czem żyją ci ludzie? Nie mogę przecież uwierzyć, aby rodzina mogła wyżywić się za pięćdziesiąt groszy dziennie. Wiem też przecież, że są rodziny, które otrzymują znacznie mniej albo i nic. Poznaję właśnie bladego, nieomal żółtego robotnika którego zasiłek wynosi TRZY ZŁOTE miesięcznie. Otrzymuje go od opiekuna społecznego. Ma dwadzieścia siedem lat, ma żonę i dziecko. Patrzy na mnie szeroko otwartemi oczami -ja patrzę na niego i… nic nie rozumiem. W głowie pomieścić nie mogę tej prostej rzeczywistości, że ten człowiek jeszcze żyje, jeszcze mów, jeszcze utrzymuje się na nogach.

A więc jak, z czego…

Kradzież…

Kradzież staje się w tych warunkach jedynym sposobem doraźnego zaspokojenia głodu. Chodzi o to, aby było co i gdzie kraść. A więc latem kartofle i kapustę z pola, drzewo w lasach i węgiel z pociągów.

Do głosu przychodzą tu dzieci. Wspomniał już o tem mój pierwszy rozmówca – ten, który mówił o grzybach i jagodach. Słyszę to coraz częściej. I coraz częściej spotykam się z troską o los dzieci, o ich przyszłość. Z błyszczącemi oczami opowiadają mi szklarze, wydmuchiwacze – ci arystokraci pomiędzy robotnikami, – że muszą zachęcać dzieci do kradzieży. Bo sami nie umieją. Nie mają niezbędnej postawy, tej łatwości wyciągania rąk, dostatecznego sprytu i orjentacji. Muszą naginać się do nowej roli i nie potrafią uciekać. A jeśli zdecydują się na kradzież – są zdecydowani na wszystko. Idą prosto przed siebie, walą na plecy pierwsze lepsze drzewo czy kłodę i pędzą z powrotem do domu, zziajani, zmordowani, odurzeni własnym swym brudem, potem i smrodem, – straszni dla siebie samych w tej nowej postawie złodziejskiej, w nowej roli osaczanych zwierząt.

Dzieci kradną łatwiej. Potrafią zaczaić się w nocy, wtulić w ziemię, spłaszczyć się i wygarnąć trochę kartofli, albo wyrwać głowę kapusty. Chłopcy są zwinni i zgrabni – oni też przede wszystkiem wzięli na siebie trud i niebezpieczeństwo kradzieży, a zarazem obowiązek ratowania rodziny od głodowej śmierci. I walczą na śmierć i życie.

To nie są żarty. Nasz ustrój społeczny nie zna podobnych obowiązków i do walki z młodocianymi bohaterami wysyła karabiny. Padają strzały i ofiary. Dużo ofiar.

Plac boju, to pociągi towarowe. Młodociani hutnicy wskakują w biegu do pociągów, dostają się do wagonów z węglem, – bo tylko o węgiel tu chodzi, – zrzucają węgiel na ziemię, aby potem zeskoczyć, zebrać drogocenny łup i – jeśli się da – wrócić do domu. Ale pociągi obsadzone są ludźmi z karabinami. Ludzie ci strzegą ustroju społecznego. I strzelają. I nie zawsze wyprawa kończy się odpoczynkiem przy gorącej kuchni.

W takiej właśnie walce padł od kuli karabinowej (nie wiem, czy żyje jeszcze) DWUNASTOLETNI robotnik, majster-wydmuchiwacz w przyszłości. Wieczorek. A wielu jego starszych kolegów leczy się z ran po piotrkowskich szpitalach.

Powolne konanie. Konanie, które trwa trzy lata. Trudno w to uwierzyć. Staje się nic nie znaczącem słowem, pustym dźwiękiem. Nie o to zresztą chodzi. Nie o konanie. Chodzi o życie. O życie dwóch tysięcy ludzi. Nie przyszedłem na cmentarz.

Chcę zajrzeć do mieszkań. Nie zwracam się do nikogo. Mówię o tem ot tak -w przestrzeń. Nikt mych słów nie podchwytuje. Jakby nikt ich nie słyszał. Czyżby tak było w rzeczywistości!

Zwracam się do pięćdziesięcioletniego wydmuchiwacza, który mi przed chwilą opowiadał o swej rodzinie. O córkach Genowefie i Emilce – o synach Antonim i Józefie. Ociąga się wyraźnie. Spogląda zpodełba na mnie, potem na robotników. Czuję, że padnie pytanie – do mnie zwrócone.

Czyżbym tego właśnie nie miał prawa widzieć i wiedzieć! Czyżby chodziło o wstyd, o tajemnicę własnej nędzy! Wolno może człowiekowi wiedzieć, że ktoś jest głodny, ale widzieć brud głodu…

Idziemy jednak.

Ktoś pchnął drzwi. Kilka ciętych słów odezwało się za mną. Zwrócone nie do mnie; coś niecoś o przepychu mieszkania.

– Ano, widzi pan…

Nie tyle widziałem, ile poczułem. Surowy chłód, – ale nie o temperaturę tu chodzi, – jakąś obcość, jakby w mieszkaniu nikt nie mieszkał. Pokraczna szafa w kącie, kilka garnków na kuchni. W sąsiednim pokoju – dwa łoża, raczej prycze, ze zmiętoszoną słomą, z poszarganemi kocami i czemś w rodzaju poduszek.

Właściciel mieszkania, siedemdziesięciopięcioletni starzec, pracował na „Karze” w ciągu trzydziestu pięciu lat. Zredukowano go półtora roku temu. Otrzymuje teraz zasiłek doraźny – piętnaście złotych miesięcznie. Oczy jego bezmyślnie przesunęły się po nas – zdawało się, że nas nie widzi. Robił wrażenie zgrzybiałego. Nie słyszałem jego głosu – nic nie mówił. Kręcił się po kuchni, stawał przy oknie, ciągle z miską w ręku, w którą uparcie się wpatrywał, w której jednakowoż nic nie było. Może przeszkodziliśmy mu, może był właśnie przed posiłkiem.

Syn jego, trzydziestoczteroletni mężczyzna, również nie zareagował na naszą wizytę. Zgarbiony, z okrągłą, bezkrwistą i obrzękłą twarzą, czynił wrażenie obłąkanego. Coś pitrasił przy kuchni. Gdy wreszcie przemówił, nie zrozumiałem ani słowa. Był to bełkot – jakieś z trudem wyrzucane z gardzieli dźwięki. Wiem, że już cztery lata jest bez pracy.

Podsunięto mi krzesło.

– No, i…

Oczekiwano moich słów. Może oburzenia.

– Chciałbym…

Tak, wyznaję. Chciałem sięgnąć jeszcze głębiej. Do samego dna. Żeby nie wyjść stąd z tajemnicą, choćby najlichszą. Chciałem zmierzyć nędzę, skalkulować głód.

– Chciałbym zajrzeć do garnków. Chciałbym też zajrzeć do szafy.

Sięgnąłem chyba zbyt daleko.

Widziałem jak skurczył się w sobie jeden z robotników. Słyszałem ciszę w pokoju i brak czyjegoś oddechu. Widziałem jeszcze odwracające się spojrzenia.

Myślałem, że mnie wyrzucą za drzwi. Wcalebym się nie zdziwił.

Syn właściciela mieszkania zwrócił do mnie swą obrzękłą twarz. Coś wybełkotał i pokiwał głową na znak zgody. Potem uniósł pokrywę garnka.

Gorąca kuchnia. Pali się kradziony węgiel i kradzione drzewo. Jeśli dzień był dobry i wyprawa się udała. Można teraz ugotować kartofle i okrasić je, jak powiadają hutnicy, haczykiem. Od zmyślności i umiejętności gospodyń zależy, czy zalewajka będzie dostatecznie słona. Bo sól jest droga.

Mało jednakowoż zalewajki, aby utrzymać się przy życiu. Tu właśnie spotykamy się z dobroczyńcą hutników, z hyclem. Tak, czyściciel, hycel jest tą osobą, która – aczkolwiek nie bezinteresownie – ale przecież wydatnie ich wspiera i często ratuje od głodowej śmierci. Tak przynajmniej twierdzą hutnicy. Nastąpiło przesunięcie ról. I to miejsce, które należy się akcjonariuszom i zarządowi Belgijskiej Spółki Akcyjnej, zajął obecnie czyściciel.

Czyściciel, hycel – do niego należy mordowanie bezpańskich psów, niszczenie i grzebanie wszelakiej padliny. Do niego też należy dobijanie chorych, starych i nieużytecznych zwierząt.

Nie wierzyłem własnym uszom. Jakże to – padlina!

Nie zawsze. Zdarzyć się może koń zdrowy, który na szczęście czy nieszczęście złamał nogę. Czyż można pozwolić na zmarnowanie zdrowego mięsa!

Mięso to nie jest drogie. Sprzedaje się je na oko. Cztery czy pięć kilo za pięćdziesiąt groszy. Albo i taniej. Czyściciel się nie droży. Ma serce. Gorzej jest, gdy niema dobitego konia. Wtedy bierze się – nawet padlinę.

– Jak można!

Z pośród moich rozmówców wysuwa się trzydziestoletni robotnik. Jest to mężczyzna wysoki, szczupły, o ruchliwej, inteligentnej twarzy. Mówi gwałtownie, nerwowo, dużo. Pracuje w hutnictwie z górą dwadzieścia lat. Już jako ośmioletni pędrak – przy roznoszeniu butelek. Jest żonaty i ma dziecko. Otrzymuje obecnie zapomogę doraźną w wysokości piętnastu złotych miesięcznie.

– Jak można! Taką mam czczość w żołądku, szura, ból i zawroty głowy, że gdybym nawet wiedział, że to zaraza, -nic by nie pomogło… Byleby dostać tego ścierwa, dostać jak najwięcej… Bo i tak wiem, że zdycham z dnia na dzień. I dokąd pójdę! Do ministrów! Do dyrektorów! Do Haeblera!… Do Haeblera pójdę, psiakrew!… Bliżej do czyściciela… I jest po co.

Nie podali mi jego nazwiska. Nie powiedzieli gdzie mieszka. Nie wiem nawet, czy w Piotrkowie. Żebym  jemu i im nie zaszkodził. Bo prawdą jest, że mu mięsa sprzedawać nie wolno. Na to są rzeźnicy. I władze mogłyby zainteresować się ich dobroczyńcą.

W ten sposób nieczystości miasta znów wracają na stół robotników…

Powędrowaliśmy potem do innych mieszkań. Lody zostały przełamane; już nie było przede mną tajemnic. O wszystko mogłem pytać, wszystko oglądać. Zaciągano mnie teraz do coraz to innych mieszkań, wyliczano wyprzedane sprzęty, wskazywano miejsca gdzie stały szafy. Przeprowadziliśmy wspólnie coś jakby rewizję majątku, generalny obrachunek. Jak gdybym obudził w nich nieznaną dotychczas ciekawość. Jak gdyby teraz dopiero, wspólnie ze mną, poznawali prawdę o swem życiu.

Nędza ostateczna – chłód i głód, i stara pani – gruźlica. Ich wyczerpane i wynędzniałe organizmy poddają się jej łatwo i giną bez ratunku, bez nadziei ratunku. Przede wszystkiem młodzi. Mówią o tem ze spokojem, którego nie jestem w stanie zrozumieć. Chorzy, ci wyznaczeni i przeznaczeni dla śmierci, zdają się wprowadzać do rozmowy specjalny ton, powiedziałbym – pogodę, jak gdyby świadomość zbliżającej się śmierci przynosić miała pobłażanie dla wszystkiego i wszystkich. Nie spotykam się u chorych z buntem, z ostatnim krzykiem protestu, i zdawać by się mogło, że pragną już tylko śmierci.

Ale nie tylko oni są bez buntu.

Prowadzi mnie właśnie do siebie sześćdziesięcioletni, siwy robotnik i opowiada o swej wymierającej rodzinie. Żona chora i syn i córka. Na twarzy ma dobrotliwy uśmiech i gdy patrzy na mnie -zapominam, że ten człowiek opowiada o sobie. Z oczu jego spływa na mnie spokój, i nie umiem pogodzić treści jego słów z jego spojrzeniem.

Wchodzimy do jego mieszkania.

Na stołku obok pieca kuchennego, ze spojrzeniem utkwionem w czarnego kota, siedzi żona. Zgięta, chuda, niemal sucha. Gdy podchodzę do niej, ciężko unosi głowę do góry, i na jej twarzy przesuwa się coś w rodzaju uśmiechu. I jak przedtem, nie umiem sobie tego uśmiechu wytłumaczyć. Nie rzekła zresztą ani słowa. Córka ma lat osiemnaście. Leżała na łóżku owinięta grubą chustką. Nie odpowiedziała na przywitanie. Po chwili odwróciła się do ściany. Syna – zredukowanego robotnika – poznałem już przedtem. Opowiadał rzeczowo o sobie i swej chorobie. On jeden czepiał się jeszcze życia. Chciał się leczyć.

Ciężki zaduch zawisł w izbie. Oddech tamowało lepkie powietrze. Jak gdyby miliardy prątków gruźlicy. Rzucone słowo z trudem dostawało się do uszu. Zdawało się, że zdobywa po drodze trudną przeszkodę.

Słowo było w tej izbie niepotrzebne. Nic tu nie było do mówienia. Ani do kogo.

Po chwili pociągnięto mnie do drzwi. Odetchnąłem z ulgą.

Któryś z robotników głucho zauważył:

– Tak nas wszystkich tej zimy wywiozą… Jednego za drugim.

Siwy robotnik nie odrzekł nic. Widzę teraz, że ten człowiek już mówić nie może a tem bardziej krzyczeć. Zabija go bezradność, straszna świadomość, że wszystkie wysiłki są beznadziejne, że z założonemi rękami patrzeć musi na ginącą rodzinę. A w oczach jego dostrzegam obłęd.

Brak nadziei i obłęd… Zapewne, niektórzy z pośród moich nowych znajomych zostali już wykreśleni z doczesnego życia. Tem chętniej wracam do innych – do tych, którzy jeszcze krzyczą, przeklinają i grożą. Myślę jednak, że byłoby dobrze, gdyby Belgijska Spółka Akcyjna Dawnych Przedsiębiorstw Emila Haeblera zechciała obliczyć, jaka kwota równoważy życie jednego robotnika. Należałoby tylko sumę otrzymanego za unieruchomienie „Kary” odszkodowania podzielić przez ilość umierających z głodu robotników. W dzisiejszych czasach szukania racjonalnych dróg życia i taka statystyka mogłaby się na coś przydać.

Co będzie jutro?!

Pytanie to – a raczej krzyk – raczej ciągły strach przed dniem jutrzejszym – przewija się poprzez wszystkie rozmowy z hutnikami. Roboty publiczne kończą się podobno, lada dzień. Zasiłki doraźne w dotychczasowej wysokości są niewystarczające nawet dla tych, którzy mają prawo z nich korzystać. Nie mogą przecież budować swego życia na kradzieży i na dobrodziejstwie hycla.

Co będzie jutro!

Są zrozpaczeni i zdecydowani na wszystko. Są doprowadzeni do ostatnich granic wytrzymałości. Dalej już pójść nie mogą. Utrzymuje ich w normach społecznych delikatna nitka, która każdej chwili może być zerwana. I wszystko jedno co będzie potem. Zmiana nastąpić musi. Bo każda zmiana, która nastąpi lub nastąpić może, jest dobra – bo nic już nie ma dla nich strasznego – i gorzej być nie może.

– Trzeba być z nami, żeby poznać, jak jesteśmy bici, – mówił do mnie sześćdziesięciodwuletni pomocnik majstra. -I czy powinno tak być, czy powinienem tak chodzić, i żona moja, i dzieci – w łachmanach? Całe życie pracowałem, trzydzieści pięć lat na „Karze”, a przedtem dziesięć lat w Czechach. Ciężko mi teraz bez pracy. Kiepskie to życie. Lepiej już odrazu pod ścianę…

Żegnam się teraz i wiem, że to prawda. Są bici niemiłosiernie. I widzę, że dzieje się bezprawie.

Z tępą i bezprzykładną obojętnością patrzy Belgijska Spółka Akcyjna na wymieranie setek rodzin swych pracowników. Przeprowadziła właśnie – bez kontroli i bez wędzidła – wielką tranzakcję. Zdrowy i żywy organizm fabryczny unieruchomiono za taką czy inną kwotę miesięcznego odszkodowania, a co stanowi istotną wartość tego organizmu – majster, robotnik – zostało wyrzucone, jak śmiecie lub bezużyteczny balast, za parkan fabryczny. Niech zdycha!! I właśnie zdycha.

Społeczeństwo tego nie widzi. Bezwolni i jak ślimak wtłoczeni w skorupę swych własnych utyskiwań i żalów, kupcy, bankierzy, rejenci, adwokaci, lekarze i wszyscy inni całą swą przenikliwość zużywają na zatarasowanie drzwi i okien swych własnych siedzib, aby, broń Boże, nie trzeba było widzieć walącego się domu sąsiada. Po cichutku opowiadają sobie okropności o wymierających przedmieściach, aby tem mocniej zacisnąć ręce w kieszeniach i z zamkniętemi oczami zasiąść do swojej porannej gazetki.

Nie wiem, jakie będzie jutro robotników z „Kary”. Wiem jednakże, że czynniki, które decydują o przyszłości kraju, winny zwrócić uwagę na głodujący Piotrków i poprzez wszystkie towarzystwa i spółki akcyjne, poprzez głowy wszystkich Haeblerów, uruchomić fabryki i warsztat i dać bezrobotnym pracę i chleb.

 


Artykuł: "Głód w Piotrkowie", Leon Szereszewski, Wiadomości Literackie. 1932, nr 52 (11 XII) = nr 469